Czy ja też jestem Charlie?

7 stycznia 2015 r. światem wstrząsnęła wiadomość o zamachu terrorystycznym na redakcję tygodnika Charlie Hebdo, w którym zginęło 8 satyryków i pracowników pisma, a także 2 policjantów, zaś kolejnych 11 osób zostało rannych. Sprawcami ataku byli trzej radykalni muzułmanie, którzy postanowili zemścić się na twórcach karykatury godzącej ich zdaniem w imię Mahometa. Choć współczucie dla zamordowanych było powszechne, co widać m. in. w akcji Je Suis Charlie, pojawiło się wiele sprzecznych opinii i komentarzy dotyczących tego wydarzenia. W niektórych wypowiedziach wskazywano na współodpowiedzialność rysowników za tragedię, której ofiarami się stali. Podnoszono głosy dotyczące zaniku dziennikarskiej odpowiedzialności za słowo i braku szacunku dla uczuć religijnych, co w krótszej lub dłuższej perspektywie czasowej musiało doprowadzić do nieszczęścia. Była to kontynuacja toczącej się już od dekady dyskusji, którą rozpoczął duński magazyn Jyllands-Posten, publikując serię karykatur proroka. Ilustracje zostały następnie przedrukowane przez wiele europejskich pism, chociażby przez rodzimą „Rzeczpospolitą” i skłoniły do zabrania głosu w tej sprawie m.in. premierów Danii i Polski, a także doprowadziły do wybuchu zamieszek w wielu miastach świata.

Te przypadki daje pole do rozważań: czy wolność słowa jest wartością absolutną, nawet jeśli korzystanie z niej wiąże się z obrażaniem czyichś przekonań, a czasem prowadzi do tragedii i śmierci wielu niezwiązanych z konfliktem osób? Gdzie jednak leży granica między rezygnacją z ofensywnej satyry a cenzurą prewencyjną?

Ciężko jest ocenić personalną odpowiedzialność dziennikarzy wyżej wymienionych magazynów za to, do czego doprowadziła publikacja ich prac. Z pewnością można powiedzieć, że ani nie chcieli, ani nawet nie przewidywali oni takich skutków wydrukowania karykatur. Kwestią dyskusyjną jest to, czy przedruk rysunków w geście solidarności przez inne gazety jest dobrą reakcją na tragiczne wydarzenia, czy też należałoby wyciągnąć wnioski z przeszłości i zrezygnować.

Obecnie w polskim prawodawstwie występuje pojęcie „obrazy uczuć religijnych”, zaś kodeks karny przewiduje za to przestępstwo karę grzywny lub pozbawienia wolności do dwóch lat. Oznacza to, że dziennikarz naruszający czyjąś wolność sumienia może zostać pociągnięty do odpowiedzialności karnej i wypłacić poszkodowanej osobie zadośćuczynienie oraz napisać sprostowanie lub oficjalne przeprosiny. Polska jednak znajduje się w absolutnej mniejszości jeśli chodzi o państwa europejskie, gdyż podobne zapisy prawne występują jedynie na Cyprze, Malcie, we Włoszech, Irlandii i Niemczech. Takie paragrafy są za to powszechne w krajach muzułmańskich oraz w Indiach. Pokazuje to jednoznacznie, że w świecie kultury Zachodu wolność słowa jest stawiana ponad innymi wartościami, które jednak przeważają w każdym innym kręgu kulturowym, zaś wyjątkami są kraje, w których silnie ugruntowaną pozycję ma Kościół katolicki.

Pojawiają się także głosy, które łączą obrazę uczuć religijnych z mową nienawiści. W 2012 r. na łamach Tygodnika Powszechnego pojawił się apel o wprowadzenie „bezwzględnej odpowiedzialności za słowo” w polskim dziennikarstwie. W tekście zarysowana i bardzo krytycznie oceniona jakość publikacji w Internecie oraz poziom dyskusji, które się pod nimi toczą. Autorzy apelu rozwiązania problemu upatrywali we francuskim rozwiązaniu  wprowadzenia odpowiedzialności karnej nie za sam atak na czyjeś przekonania religijne, ale także za wszelkie przejawy rasizmu, szowinizmu czy pomówienia lub oszczerstwa. W odpowiedzi dziennikarze W Sieci opublikowali artykuł, w którym argumentowali, że obecnie wolność prasy w Polsce jest zagrożona, zaś jej dalsze ograniczenia doprowadzą do zaniku subiektywnych form wypowiedzi, takich jak felieton.

Oprócz jakże istotnego aspektu prawnego, mamy także do czynienia z aspektem etycznym. Czy wyśmiewanie tego, co dla wielu osób może być ważne lub wręcz święte nie jest moralnie naganne? Wszystko zależy od tego, jaki punkt widzenia przyjmiemy. Przy założeniu, że prawo do swobodnej ekspresji jest wartością nadrzędną, ofiary zamachu w redakcji Charlie Hebdo można uznać nawet za męczenników wolnego słowa, zaś ich naśladowców za odważnych i bezkompromisowych ludzi, którzy nie ulegają zastraszaniu przez religijnych fanatyków. Z drugiej strony mamy wypowiedzi osób takich jak Michał Drożdż, które nie zgadzają się na satyrę z wiary, widząc w tym zagrożenie nie tylko dla religii samej w sobie, ale też, być może niecelowe, podkopanie autorytetu takich wartości jak szacunek dla innych i ich przekonań. Innymi słowy, osoby publikujące karykatury jak te znane z duńskich czy francuskich pism, muszą się liczyć z tym, że kpią z czyjejś godności i tym samym podważają znaczenie godności człowieka w ogóle. Są zatem współwinne wszelkim negatywnym następstwom, które może spowodować ich twórczość, nawet jeśli same stają się ich ofiarami. Powinno się więc wymóc na nich odpowiedzialność za słowo pisane nie tylko sankcjami karnymi, ale także pewnym społecznym napiętnowaniem takich zachowań.

Otwarta pozostaje także kwestia możliwości obiektywnej oceny takich zajść. O ile w przypadku mowy nienawiści czy oszczerstw nietrudno jest ustalić, czy w wypowiedzi faktycznie użyte zostały inwektywy lub czy nawołuje ona do jakiejś formy agresji, to gdy chodzi o obrazę uczuć religijnych, sprawa się komplikuje. Nie da się jednoznacznie i bez wątpliwości stwierdzić, że czyjeś uczucia zostały urażone, gdyż jak sama nazwa tego zjawiska wskazuje, chodzi o odczucie czysto subiektywne. W takich sprawach sąd ustalić musi, czy dziennikarz mógł przewidzieć możliwość obrazy czyichś przekonań i jej zapobiec, np. poprzez wykreślenie fragmentu tekstu lub jego zamiany na eufemistyczny ekwiwalent. Wyrok zależy wtedy w dużej mierze od oceny sędziego, równie subiektywnej, co wcześniejsza ocena powodu. Ciężko jest tu mówić o obiektywnym, niezależnym procesie, skoro sprawy takiej nie można rozstrzygnąć inaczej niż poprzez arbitralną decyzję jednej osoby.

Biorąc pod uwagę wszystkie powyższe czynniki, mogę stwierdzić, że odpowiedzialność dziennikarza za słowo nie może zmuszać go do prewencyjnej cenzury, nawet takiej z przedrostkiem auto-. W przeciwieństwie do Michała Drożdża zauważam różnice między mową nienawiści, od której niedaleko jest do przestępstw motywowanych nienawiścią, a satyrą, nawet ostrą i bolesną. Ta ostatnia, nawet jeśli jest ofensywna, nigdy nie nawołuje do agresji i nie może być wiązana z patologicznymi reakcjami na nią. Nie używa też argumentum ad personam, nie ucieka się do obelg czy oszczerstw. Wyśmiewa jedynie ogólną ideę, jakieś zachowanie lub zjawisko. O ile w przypadku posługiwania się mową nienawiści dziennikarz powinien zostać pociągnięty do odpowiedzialności karnej, gdyż jego działanie bezpośrednio godziło w jakąś osobę lub grupę osób, a czasem nawet prowadziło do agresji fizycznej, to obraza uczuć religijnych jest tylko kwestią czyjegoś subiektywnego odczucia, praktycznie niemierzalnego i niemożliwego do jakiejkolwiek niezależnej oceny. W przeciwieństwie do cech takich jak kolor skóry czy narodowość, religia lub jej brak jest, a przynajmniej być powinien, świadomym i osobistym wyborem każdej jednostki, tak jak poglądy polityczne, gospodarcze czy etyczne. Nie potrzebuje ona zatem specjalnej ochrony prawnej i musi znieść mniej lub bardziej konstruktywną krytykę, a czasem także satyrę i kpinę, zaś na napiętnowanie zasługują nie autorzy karykatur, a ci, którzy nie potrafią się z tym pogodzić.

Jak podobał ci się ten tekst?
[Głosów:0    Średnia:0/5]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *