Kolekcjoner dusz

Od dwudziestu lat oglądam to przedstawienie i od dwudziestu lat wiem, jak ono się zakończy.

Ta maskarada toczy się w nieskończoność. Stoję na podwyższeniu, ot, kilka desek zbitych ze sobą, kilka kroków przede mną stoi pieniek, przed którym z łatwością mógłbym uklęknąć, na co ze znudzenia nieraz mam ochotę. W ręku trzymam dobrze zaostrzony miecz, na głowę mam założoną maskę z dziurami na oczy, nos i usta. Przede mną stoi tłum ludzi, dzieci i starców. Wszyscy są odziani biednie, lecz starają się wyglądać tak godnie, jak tylko mogą, biorąc pod uwagę okoliczności. Po siedemnastu latach niepewnego pokoju rozpoczyna się wojna. Lud patrzy na mnie bez wyrazu, a może odrobinę wrogo, jakby myśleli, że to ja jestem winien wyrokowi śmierci na kolejnego człowieka. W zasadzie jestem winien tylko jego śmierci, tylko wykonuję wyrok. Patrzą na mnie z pogardą, być może myślą, że to ja jestem winny kolejnej dezercji. Szczerze powiedziawszy, nie dziwię się skazańcowi. Podziwiam armię naszego króla tylko za to, że jeszcze cała nie zdezerterowała, mimo, iż wiedzą, z czym niedługo przyjdzie nam się zmierzyć.

Przez zachodnią bramę wchodzi kapłan z dwoma druidami. Nawet oni omijają mnie wzrokiem. Wchodzą oni na podwyższenie obok mnie, niemalże zderzają się ze mną swoimi wielkimi brzuchami, jednak w ostatniej chwili szybko odsuwają się, czyniąc nade mną tylko znak Koła Fortuny. Koło Fortuny, myślę drwiąco. Idealnie przedstawia cały mój żywot.

Wierni, jakby na rozkaz, zaczynają obrzucać mnie bluzgami:

-Morderca!

-Idź, skąd przyszedłeś!

-Bogowie cię osądzą!

Myślę wówczas o tych wszystkich opowieściach, w których tłum szanował kata, ponieważ się go bał. Tutaj natomiast kapłan nawet nie ucisza zgromadzonych mimo, iż krzyczą głośniej i głośniej. Unosi dłonie i przymyka oczy, pozwalając dwóm, łysym druidom włożyć na siebie srebrną szatę. Monotonnym głosem na pół recytuje, na pół śpiewa modlitwę. Nie zwraca uwagi na wzburzony tłum, ręce skromnie trzymam złożone na mieczu, zwróconym ostrzem w dół, choć korci mnie, by podnieść go i dać nauczkę tym, którzy drwili ze mnie przez te wszystkie lata, by pokazać im dawną siłę moich ramion.

Patrzę w niebo. Dziś jest pochmurnie, zimno i wietrznie. Na wzgórzach widzianych ponad wieżami twierdzy wiatr targa zeschnięte liście, pieszcząc je niczym kochanek włosy kobiety, wiatr targa gałęziami drzew, wprawiając je w letarg. Drżę, choć wiatr nie dociera aż tutaj, usypia on las i wszystkie żyjące w nim istoty, ale tylko na razie. Ponurymi wieczorami, takimi jak ten, na obrzeżach lasu widać powłóczyste cienie nieprzypominające ludzi.

Jakby na sygnał trąby mężczyzna w pierwszym rzędzie, o wiele starszy ode mnie, ale jakoś dziwnie znajomy, krzyczy do mnie:

-Odejdź! Odejdź, niegodziwcu bez serca!

Głupcy, stokrotni głupcy. Skąd mogą wiedzieć, że nigdy nie kochałem? Kochałem, kochałem, tak jak tylko się dało, ale to i tak nie wystarczyło. A minęło już dwadzieścia lat…

Miała długie, czarne włosy i niebieskie oczy, które opowiadały bajki nawet, gdy usta pozostawały nieme. Podczas wojny, gdy nasze rodziny sprzeciwiły się rodzinie ojca dzisiejszego króla Adriana mieliśmy 22 lata. Skąd mogliśmy wiedzieć, jak bardzo zmieni się nasz świat? Kiedy zabili moją matkę, niezłomną do samego końca, było jasne, że przegraliśmy. Pozostał tylko po niej mały domek, wręcz chatka w środku lasu, w której ukrywaliśmy się. Wszyscy nasi przyjaciele rozpierzchli się po kraju, część złapana w sidła wroga, części udało się zbiec zagranicę. Podobno przysyłali po nas obiecane tabory, które jednak nigdy nie dotarły. O niektórych z nas słuch zaginął już na zawsze.

Ja i ona siedzieliśmy na stopniach domku, gdy po nas przyszli. Trzymaliśmy się mocno za ręce, wiedząc, że przynależymy do siebie, żałując wspólnej przyszłości. Działa huczały, słychać było krzyki, kiedy nas zabierano. Wszędzie na ścieżce była krew. Nie bez powodu tę noc nazywa się Rubinową Nocą- choć nie był to pierwszy raz, kiedy przelano krew niewinnych.

W swojej warowni- do której dzisiaj, dwadzieścia lat później przyjechałem wykonać wyrok- król Adrian, z nieznacznym, pełnym pogardy uśmiechem ułaskawił mnie i mianował królewskim katem. Wówczas uznałem to za nagrodę, bo przecież zachowałem życie i wiedziałem, że moja ukochana jeszcze żyła, jednak była to najgorsza kara, jaką mogłem otrzymać. Tamtego dnia Adrian złapał mnie w swoje sidła. Podarował mi miecz o górnolotnym imieniu „Wierny królowi”. Pierwszą egzekucję, jakiej dokonałem, pamiętam jakby przez mgłę. Druidzi dali mi zioła, żebym nie rzucił się na własny miecz po zabiciu ukochanej. Stojąc z poszarzałą twarzą pod szafotem mojej miłości, otumaniony, nie pamiętając nawet momentu, w którym uniosłem miecz, co było winą środków odurzających, myślałem tylko o tym, z jaką ulgą ona przyjęła śmierć. Uklęknęła przed pniem a jej spojrzenie przekazywało mi w myślach wszystkie te lata, które mieliśmy spędzić wspólnie.

Bardzo mocno stoję tutaj, na mojej niewielkiej scenie i czuję jak mój duch ulatuje gdzieś wysoko i przenika szare mury twierdzy. Myślę, o tym, jak się moje życie potoczyło, jak wielu spośród moich przyjaciół- niegdyś tak wielkich i pewnych, że czeka nas cudowna przyszłość- dzisiaj kryło się w dziurach tysiące mil od siebie, z sercami pełnymi lęku, ale przede wszystkim wstydu i bólu z powodu pozostawienia reszty z nas i śmierci najbliższych. Oni tak daleko stąd, a ja w końcu wróciłem, myślę z pewną dozą rozrzewnienia. Do miejsca, w którym wszystko się skończyło. Czuję, jak mieszają się we mnie głosy wszystkich, których zabiłem, jak skarżą się, dopraszają się uwagi mimo, iż nigdy jej nie otrzymają, tak jak ja. Stoję w tym samym miejscu, w którym stałem dwadzieścia lat temu. Ludzie, którzy stoją u szafotu i spoglądają na mnie z wyższością i nienawiścią nie wiedzą, że ich rodzice i dziadkowie mówili o mnie z uznaniem i dumą, iż mnie znają. Oni dzisiaj mieszają mnie z błotem, lecz ja nie zwracam na nich uwagi. Już dawno przestałem. Kiedy na chwilę przed egzekucją patrzę w niebo, na moment widzę Jej twarz. Kładzie mi rękę na ramieniu i kiwa głową na znak zrozumienia.

Donośny głos kapłana przywraca mnie do rzeczywistości. Prostuję się, a ludzie jakby się peszą w obliczu mojej wciąż imponującej postury i zaczynają śpiewać z duchownym. Robią przejście na środku dziedzińca, potykając się o ubite kamienie, aby skazany mógł przejść. Po mojej lewej stronie drzwi komórki więziennej otwierają się, niemal wypadając z zawiasów i trzech strażników wyprowadza dezertera. Idzie prosto, nie potyka się jak ta cała hałastra, jednak dostrzegam, że blednie na mój widok. Młody blondyn o sprężystym chodzie i niebieskich oczach. Wzdycham w duchu. Mogłeś się ukryć nieco lepiej, chłopie. Albo pędzić od razu na łeb na szyję do Smoczych Mokradeł- ostatniego, tajnego zajazdu „rebeliantów”, jak jakiś czas temu doniósł mi bibliotekarz ze stolicy. Dwa dni później znaleziono go w rzece w sąsiedniej wsi. Rebelianci nie ufają nikomu, nawet swoim. I dobrze.

Lud z grubym kapłanem na czele kończy wreszcie śpiewać i już się gapi na młodzieńca. On natomiast wchodzi na podwyższenie i wsuwa mi do ręki monetę. Ucieka ode mnie wzrokiem i uporczywie wpatruje się w tłum. Czyżby kogoś szukał? Przykro mi, stary. Na tym ostatnim etapie opuszczają cię wszyscy, poprawiam miecz, przesuwam go lekko klingą w stronę stojącego. W gruncie rzeczy chłopak nic nie znaczy; z drugiej strony pokazuje słabość naszej armii. Dla mnie to kolejna dusza do zestawu, swoiste muzeum, kolejne wieczne przekleństwo. Kapłan wznosi ręce, przywołując Trzynastu, a ludzie, wzorem jego pomocników klękają na ziemi, prosząc bogów o zmiłowanie się nad tym młodym mężczyzną. On również klęka, lecz zanim złoży głowę na katowskim pieńku, odwraca ją lekko w moją stronę. Jego spojrzenie wyraża to, co wzrok każdego przed śmiercią. Nagła, niepohamowana chęć życia, odwieczne pragnienie. Jednak mówi również o tym, o czym ludzie boją się mówić głośniej: że życie i śmierć, zwycięstwo i przegrana, miłość i nienawiść to jedno. I być może w ostatecznym rozrachunku się nie myli.

Kładzie w końcu głowę, a ja jednym pewnym ruchem odłączam ją od reszty ciała. Krew bryzga na wszystkie strony i ludzie ponownie krzyczą, jednak ja jestem spokojny. Wycieram miecz o szmatę leżącą przy ciele i chowam go do pochwy. Lud powoli się rozchodzi, niektórzy zmierzają w stronę rynku, inni jeszcze chwilę stoją i cicho rozmawiają. Jakieś dziecko trzyma zagadaną matkę za rękę i przygląda mi się uważnie. Obok nich stoi ten mężczyzna, który wcześniej do mnie i krzyczał i rozmawia z kobietą. Kiedy nasze spojrzenia się krzyżują, mam wrażenie, że patrzę w oczy mojej Veronici. Ale to nie ona, lecz jej wuj, wielki książę Krystian przyjechał z raportem dla króla. Nigdy nam nie pomógł, choć wiedział, co działo się z jego bratanicą. Odwracam szybko wzrok. Patrzę na kapłana, który wykonuje niedbały znak Koła Fortuny bardziej nad swoim brzuchem niż ciałem zabitego. Czterej zakonnicy, stojący dotychczas w cieniu, wchodzą na podwyższenie i zabierają zwłoki ze sobą.

A ja, mimo czterdziestu lat na karku, schodzę lekko z szafotu, widmo chłopaka jednakże bezszelestnie podąża za mną, tak jak ci, którzy wcześniej odeszli z mojej winy. Tworzymy wspólnie ponurą procesję, która zadowala się własnym towarzystwem, niewidzialna dla ludzkich oczu, jednak dająca się we znaki na duszy. Na samym przodzie tej procesji kroczę ja, wielki pan, odbierający życie i szafujący śmiercią. Jednak tuż za mną, niemal obok mnie kroczy ona. Jej czarne włosy, roztańczone przez wiatr, raz po raz mnie uderzają. Dłonią muska moje palce, dodając mi odwagi. Niemal słyszę jej głos: „Nadal tu jestem. Jestem z tobą”. Prowadzę moją procesję przez niekończący się dziedziniec, a za plecami słyszę donośne pohukiwanie sowy. W tym hukaniu zawiera się cała mądrość świata.

Jak podobał ci się ten tekst?
[Głosów:0    Średnia:0/5]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *