Spacer

Kiedy pięciokrotnie wybrzmiał zegara ton,

Na listopadowy spacer się udałem.

Trasą pewną, zadbaną jak na maraton.

Ciemność tylko przed oczami miałem.

 

Tuż przy mym bloku młode pokolenie biesiaduje.

Niestety umysły ich spaczone tak zwaną „ulicą”,

Palą, piją, bluzgi rzucają, a ja się tylko przypatruję,

Że też te szczenięta w niedzielę się nie wstydzą!

 

Przemierzam dalej drogi świętego miasta.

Schodzę z chodnika, gdyż auta nie ma żadnego.

Latarnie oświetlają kurz, a pod nim asfalt.

Podziwiam cienistą sylwetkę siebie samego.

 

Wkraczam na tereny groźne, lecz mi znane,

W stronę długich zabudowań bloków idę,

Widzę mężczyznę leżącego, mającego szramę.

Nad nim jego partnerka wytykająca mu winę.

 

Rozglądam się wokół. Widzę mieszkań okiennice,

Otwarte i z wnętrza jasnością emanujące.

Tubylcy przyzwyczajeni tu… codziennej technice.

Wrażenia nie robią już zachowania „ulicy” rażące.

 

Odchodzę więc dalej i tak sobie dumam:

Przez wieki różne zachowania społeczeństwa.

Zdaję sobie nagle sprawę, że to, co tu mam,

To „nic”, które w innych miejscach sięga szaleństwa!

 

Pomyślałem o slumsach w Brazylii i w innych krainach.

Chciałem podziękować Bogu za wszystko, co mam,

Że żyję tutaj, w ojczystych, polskich, pięknych dolinach!

Hej! Ale obecnie stoję otoczony betonem całkowicie sam.

 

Koniec mej wyprawy, wracać do domu pora!

Kto morału pragnie, niech go sobie szuka.

Wolę zniknąć teraz, zanim mnie dopadnie zmora,

Czy siła zła, niedobra w postaci kruka. Adieu.

Jak podobał ci się ten tekst?
[Głosów:1    Średnia:5/5]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *