Pismo literacko-publicystyczne uczniów I LO im. Juliusza Słowackiego w Częstochowie
RECENZJA – SPIDER-MAN: UNIWERSUM
Spider-Man to w popkulturze postać kultowa. O człowieku pająku dostaliśmy już niezliczone ilości filmów aktorskich, seriali, gier, gadżetów i prawie wszystko, co istnieje, istnieje też w formie ozdobionej logiem Spider-Mana. Wydawać by się mogło, że przy takiej popularności o pajączku nie można powiedzieć nic nowego, i przez wiele lat tak właśnie było. Aż do roku 2018, kiedy na ekrany kin wszedł Spider-Man: Uniwersum. I wytrącił do góry nogami sposób, w jaki funkcjonuje przemysł filmowy.
„Spider-Man: Uniwersum” to bez dwóch zdań film wyjątkowy. Odpowiedzialnymi za niego reżyserami są Bob Persichetti, Peter Ramsey i Rodney Rotham, autorami scenariusza są Phil Lord oraz Rodney Rotham, a za produkcję odpowiadają studia Columbia Pictures i Sony Pictures Animation (we współpracy z Marvel Entertainment). W głównych rolach usłyszymy Shameika Moore jako Milesa Moralesa, Jake’a Johnsona jako Petera B. Parkera i Hailee Steinfield jako Gwen Stacy, na drugim planie za to w rolach dubbingowych pojawiają się Mahershala Ali jako Wujek Aaron, John Mulaney jako Peter Porker, Nicolas Cage jako Spider-Noir i Kimiko Glenn jako Peni Parker.
Samą historię Spider-Mana zna niemal każdy – ugryzienie przez radioaktywnego pająka to motyw wielokrotnie w popkulturze wykorzystywany i parodiowany – a maksyma „Z wielką mocą przychodzi wielka odpowiedzialność”, czyli legendarne słowa wujka Bena, wykroczyły daleko poza sferę fanów komiksów. Jak więc tu stworzyć coś nowego, co jednocześnie zadowoliłoby starych fanów? Film radzi sobie z tym genialnie: wcale nie porzuca popularnych, pajęczych tematów, a wręcz tworzy na ich podstawie oś całej fabuły. Bo w „Uniwersum” Spider-Man jest powszechnie obecnym symbolem znanym na całym świecie. Nie jednym świecie, bo obecny jest tutaj motyw multiwersum, czyli wieloświata, które w oryginalnej wersji językowej nosi dumną nazwę „spiderverse”, uniwersum pajączków. W każdym z wszechświatów istnieje jeden Spider-Man, i każdy Spider-Man w swoim życiu doświadcza podobnych sytuacji: ugryzienie przez radioaktywnego pająka (albo… świnię, jak było w przypadku kreskówkowego Spider-Kwika) czy śmierć postaci, która była dla nich wzorem do naśladowania.
Nasz główny bohater, nastoletni Miles Morales, żyje w świecie, w którym Spider-Man istnieje, i jest popularnym, ratującym miasto bohaterem. Jego zdziwienie, kiedy podczas tworzenia grafitti zostaje ukąszony przez dziwnego pająka, a następnego dnia zyskuje potężne moce, jest więc ogromne, ale wcale nie wynika z niewiedzy, tylko z dręczącego go pytania, jakim cudem może istnieć dwóch Spider-Manów? Sprawy tylko się komplikują, kiedy podczas jednej ze swoich misji jego poprzednik ginie, a nikczemny Kingpin otwiera portal międzywymiarowy, przez który we wszechświecie Milesa ląduje pięć kolejnych wersji człowieka pająka.
Fabuła filmu jest niezwykle wciągająca. Śledząc podróż Milesa trudno jest nie zaangażować się w jego losy, i każdy jego sukces odbiera się jak nasz własny. Produkcja idealnie wyważa elementy komediowe i dramatyczne: raz widz zaśmiewa się w głos, tylko po to, by po chwili z trudem powstrzymywać łzy. Opowiada jednocześnie historię o ratowaniu wieloświata i o zwykłych relacjach rodzinnych, traktując oba tematy tak samo poważnie, nie umniejszając żadnemu wątkowi. Ktoś skupiający się podczas seansu na płaszczyźnie barwnej opowieści o superbohaterach będzie usatysfakcjonowany na równi z kimś, kto będzie zwracać uwagę na wewnętrzne dramaty historii o dorastaniu. Jest to niezwykle uniwersalne. Ja zwracałam uwagę na oba te aspekty, i nie pamiętam, kiedy ostatnio jakiś film aż tak do mnie przemówił.
Oczywiście sama fabuła filmu nie czyni. Jak więc mają się tu aspekty techniczne? Odpowiedź: niesamowicie dobrze. Animacja, którą ten tytuł wykorzystuje, to rzecz rewolucyjna. Zamiast polegać na popularnej i bezpiecznej animacji 3D, jak chociażby Disney, albo na mniej popularnej, lecz wciąż sprawdzonej animacji 2D, postawiono tu na coś zupełnie nowego: połączenie obu tych rodzajów. Może brzmieć to prosto, ale efekt, który dzięki temu osiągnięto, jest bajeczny. Choć może powinnam stwierdzić: komiksowy.
Każda postać, każda lokacja, każde uniwersum animowane są w innym stylu (różnią się nie tylko rodzajem animacji, ale też ilością klatek na sekundę), i zabieg ten nie tylko podkreśla elementy multiwersum, ale nawiązuje też do tego, w jak wielu różnych formach Spider-Man istnieje, i że każda z tych form kształtują ideę człowieka pająka. Styl filmu jest czysto komiksowy, wydawać by się mogło, że niektóre z klatek są wręcz żywcem wyciągnięte ze stron komiksu. Na animację 3D nałożone jest proste cieniowanie, rastry i komiksowe „kropki”. Jedna postać cały czas animowana jest na czarno-biało, inna postać rysowana jest odręcznie w stylu klasycznych kreskówek, a jeszcze inna bohaterka jest żywcem wyjęta z japońskiej animacji. Pojawiają się komiksowe dymki, onomatopeje i znaki ikoniczne. Często na ekranie jednocześnie pojawia się wiele ramek, a wszelkie rodzaje wybuchów przedstawione są w 2D, w sposób, który znamy ze stron komiksowych. Oglądanie „Spider-Man: Uniwersum” to istna uczta dla oczu.
Warstwa wizualna nie jest jedynym składnikiem sfery technicznej tego dzieła. Film przecież nie jest niemy! Zarówno praca aktorów, jak i podkład muzyczny to istne arcydzieło. Praca głosem aktorów sprzedaje emocje postaci i wydawać by się mogło, że zostali do tych ról stworzeni. Wystarczy wspomnieć, jak realistycznie brzmiał przerażony i zrozpaczony Miles – można pomyśleć, że producenci zamknęli Shameika Moore w studio nagraniowym i nie wypuścili, dopóki nie brzmiał jak przerażony nastolatek. To samo można powiedzieć o każdym występie. Na sukces warstwy dźwiękowej składa się jednak coś jeszcze – mianowicie muzyka. Zarówno piosenki, jak i genialny soundtrack Daniela Pembertona, jeszcze pogłębiają czerpane z filmu doznanie. Pojawiające się w filmie oryginalne piosenki zostały napisane jako muzyka, której słuchałby główny bohater. Patrząc na to, że niektóre z nich biły rekordy streamingu („Sunflower” Post Malone i Swae Lee w wielu krajach górowało na szczytach list przebojów), to zadanie zostało zrealizowane na pięć z plusem. Warto zwrócić tu uwagę na to, jak świetnie dobrane są utwory do scen. W spokojnych scenach podróży przez miasto usłyszymy radiowe przeboje, za to w scenach walki poprzez oprawę audio możemy poczuć się, jak byśmy to my, nie Spider-Man znajdowali się w środku bitwy. Jest to przecież przesłanie filmu – cytując Milesa, „każdy może włożyć maskę”.
„Wszyscy jesteśmy Spider-Manem”, mówi w filmie Mary Jane, i po zapoznaniu się z tym dziełem, wcale nie jest mi trudno jej uwierzyć.