Pamiętam, jak od małego, już w przedszkolu, moje koleżanki i ja bawiłyśmy się w wychodzenie za mąż. Już wtedy wydawało mi się to niezbyt ciekawe, ale jak to małe dzieci mają w zwyczaju, robiłam to, co inni i udawałam, że świetnie się przy tym bawię. Z części starych firanek, które przygotowały dla nas kochane panie sprzątaczki, i przyniesionych z domu opasek układałyśmy na głowach welony, które były dłuższe od nas wszystkich razem wziętych. Szukałyśmy wtedy ,,ofiar‘‘ wybierając najładniejszych chłopców, którzy, co dziwne, wcale nie protestowali, a wręcz cieszyli się, gdy któraś ich wybrała, by żyć długo i szczęśliwie (oczywiście do czasu następnego dnia, kiedy całą zabawę zaczynaliśmy od nowa, więc i małżonków trzeba było wybrać innych, bo przecież niemodnie to tak dwa razy z tym samym).
Tak więc w wieku pięciu lat byłam już kilkunastokrotną mężatką, na szczęście rozwodów już nie odgrywaliśmy, bo raz – nie wiedzieliśmy co to, dwa – pewnie nie byłoby już tak miło, no i jak to tak bez welonu?
Urosłam jednak, wszystkich byłych mężów zostawiłam w tyle i jako singielka wkroczyłam do szkoły podstawowej, ucieszona, że tam bawić się w śluby nie muszę. Ależ ja się rozczarowałam! Przez bite trzy lata na szkolnych korytarzach, podzielonych na ,,dziewczyńską’’ i ,,chłopakową’’ część, patrzyłam jak chłopcy bawią się, rzucając jakimiś sztucznymi glutkami o ścianę, co wydawało mi się dość ohydne. Jednak nie aż tak ohydne, jak słuchanie moich rówieśniczek paplających o ślubach, mężach, dzieciach i innych nużących dla mnie tematach. Sukienka miała być jak ta Kopciuszka, tylko biała, mąż oczywiście w roli księcia na białym koniu, a dzieci jak najwięcej. Nie mogłam tego zrozumieć i czułam się taka inna, że ja przecież męża to chcę za dwieście lat, dzieci to chyba wcale, białe konie szybko się brudzą, a sukienka Kopciuszka wydaje mi się nieco niekomfortowa. Stwierdziłam, że poczekam te parę lat, w gimnazjum będę już miała wymarzoną sukienkę, a w liceum imiona dla mojej gromadki dzieci, Lata minęły, jestem w klasie maturalnej i jedyne, co się zmieniło w moim myśleniu, to to, że już nie czekam, aż będę myśleć ,,normalnie’’. Nadal nie marzę o ślubie, wizja męża to partner i najlepszy przyjaciel bez konia, a dzieci, choć lubię, mieć jeszcze nie chcę i jeśli w przyszłości nadal tak będzie, to w porządku, może taka właśnie jest moja droga. Niektórzy uważają moje podejście za niezdrowe, że nie wypada, że dzieci to sens życia – z tym ja się zgadzam, ale najpierw to trzeba je mieć.
Kobiety takie są, pierwszy lepszy mężczyzna się oświadczy, planują, śluby, wesela, poprawiny, a później planują też rozwody. Ja tego nie chcę, dlatego ślub będzie wynikiem miłości, zaufania, partnerstwa, przyjaźni i pewności, że to ta osoba, z którą chcę się kłócić i godzić już do końca. Jeśli takie podejście w naszej polskiej mentalności jest brane za nienormalne, to ja proponuję zmienić mentalność, a mi dać żyć po mojemu. Mój chłopak nie ma białego konia, ale żyje się nam dobrze. Kiedy, w dalekiej przyszłości, zdecydujemy się być małżeństwem – kupię sukienkę, może nie Kopciuszkową, bo do urzędu nie wypada, ale jakąś na pewno. Może i nawet wymyślę imię dla dziecka. Na wszystko w życiu przyjdzie czas, nie ma sensu planować od przedszkola.